Przed startem
Wtorek, 2 września, godzina 15:30. Stoję w Górkach Zachodnich i podekscytowany szykuję się do wyjścia w morze na rejs kwalifikacyjny. W planach opłynięcie Gotlandii i powrót do Górek, ale pogoda, którą śledzę od ponad miesiąca, jest dość zmienna. Modele pogodowe jako tako pokazywały coś sensownego na dwa dni wprzód, a później już tylko głupoty. Ogólnie – nie można być niczego pewnym.
Jednak patrząc na mapy baryczne, nie wyglądało to najgorzej. Wyż z centrum nad Białorusią w ciągu najbliższych dni miał przesuwać się na zachód, by po tygodniu znaleźć się nad Danią. Jeśli miałoby się to sprawdzić, to w pierwszych dniach rejsu powinienem mieć piękny wiatr z SE i S, następnie chwila ciszy, a potem NW – idealny na powrót. Wyż ma tę zaletę, że nie przechodzą przez niego fronty, więc wszystko wskazywało, że żegluga będzie spokojna i cały czas z wiatrem. Gotlandia, którą wymarzyłem sobie miesiąc temu, nagle stała otworem.
W tym czasie ze swojego rejsu wrócił Darek Klar. Zdążyliśmy zamienić tylko kilka zdań – on zmęczony po swoim, ja podekscytowany przed moim. Jeszcze szybki prysznic w marinie – musi wystarczyć na tydzień. Ale jakoś to będzie.
Nigdy wcześniej nie byłem na Gotlandii. Była jedna próba, ale wszyscy się porzygali i już po czterech godzinach od wyjścia z Helu kapitan stwierdził, że nie ma to sensu i zawrócił. Nigdy wcześniej nie płynąłem samotnie – nie licząc kilkugodzinnych rejsików po Zatoce Gdańskiej – i nigdy wcześniej nie byłem tak długo w morzu bez przerwy. Była więc jednocześnie ekscytacja, obawa i całe mnóstwo różnych uczuć, które trudno opisać. No nic – trzeba chwytać byka za rogi.
Fajnie, tylko że na południowym zachodzie cumulonimbus przysłonił już znaczną część nieba i walił piorunami w Gdańsk. Darek patrzy na mnie znacząco i pyta: „Jesteś pewien?”. Pewien? Robię to pierwszy raz w życiu – niczego nie jestem pewien. Ale wiem jedno - ja mogę sobie czekać z wyjściem jeszcze i dwa dni, ale ten układ baryczny nie poczeka. Trudno – jak mam sobie nie poradzić z burzą, to lepiej jak nie poradzę sobie na Zatoce niż na otwartym morzu.
Jeszcze rzut oka na radar pogodowy – burza przesuwa się w kierunku NNW, więc może mnie ominie. Silnik odpalony, cumy oddane. Wychodzę.
Burza
1630 – jestem w główkach ujścia Wisły Śmiałej. Gdzieś za mną burza – ale to nad Gdańskiem i Gdynią. Nade mną niebo nienajgorsze, tylko… wiatru brak. Miał być fajny z SSE, a tu ledwo 3 węzły, czasem wręcz podwiewa z północy. Ech, ten CB (cumulonimbus) odwrócił lokalnie kierunek wiatru. Postanawiam więc iść na silniku dalej, żeby odsunąć się od lądu. Może głębiej na Zatoce coś się poprawi. Kotwicowisko statków mijam na katarynie.
Niestety, dalej nie wieje. Pyrkam sobie wolno silnikiem, mocno poirytowany – początek rejsu, a ja już wypalam tak cenne paliwo. Cenne, bo nie mam miejsca, żeby wziąć tyle, ile bym chciał. I tak wziąłem sporo, bo około 17 litrów – spodziewałem się ciszy, tak – ale nie od razu na początku rejsu.
Tymczasem za mną takie widoki :).
Dziesięć minut później chmura burzowa była już znacznie bliżej.
Po godzinie wiatr faktycznie zaczyna się pojawiać. Najpierw słaby, potem niewiele mocniejszy, ale mogę zgasić silnik i w końcu Falka idzie jak na żaglówkę przystało. Ulga.
Wiatr słaby... ale oto stopniowo rośnie. Będę musiał przygotować się na szkwał. 14, 15 węzłów - trzeba myśleć o żaglach, ale przecież tyle czasu straciłem na tej Zatoce. Jest stabilnie, laminarnie... jeszcze nie. Rośnie - 16, 17, 18 węzłów... Ok, czas zrzucać do zera! Nie zdążyłem.
Szkwał uderzył mocno i nagle – jak to szkwał. Byłem na wysokości Helu. Początkowo widziałem jeszcze światła na brzegu, ale zaraz po uderzeniu – absolutna czerń. Lunęło jak z cebra. Falka, uderzona wiatrem, złapała przechył na prawą burtę. W świetle czołówki nie widziałem nic prócz kokpitu i żagli. Nie widziałem wody, nieba, nie czułem nawet, z której strony wieje. Woda zalewała oczy.
Trzeba było zrzucić żagle. Zluzowałem całkowicie talię grota, puściłem luźno szoty foka – niech łopocze, grot ważniejszy. Jak później opowiadałem o tym swojemu żaglomistrzowi, to nie mógł tego słuchać – czuł ból w całym ciele :D. Faktycznie, amatorszczyzna. Ale na delikatności było już za późno.
W błyskach piorunów coś tam widziałem, ale zawsze tylko przez ułamek sekundy – za mało, żeby ocenić sytuację. Czułem się jak zawieszony w nicości i targany wiatrem, bez jakiejkolwiek sprawczości, bez wpływu na kierunek, w jakim się poruszam, nie wiedząc, czy w ogóle jakoś się poruszam. Przed burzą fali nie było i to budowało mój spokój. Nawet najsilniejszy wiatr nie przewróci Setki, a fala od takiego podmuchu nie zdąży się zrobić od razu.
Po zluzowaniu fału grota, żagiel spadł trochę, ale nieznacznie. Dociskany wiatrem z boku spowodował zablokowanie pełzaczy w likszparze masztu. Plącząc się z linami refów, udało mi się ściągnąć go do poziomu trzeciego refu. Na szczęście podmuchy pojawiały się z różnych kierunków. Głównie dmuchało od lewej burty i przechylało jacht tak, że nok bomu był w wodzie, ale czasami podwiewało bardziej od dziobu, co prostowało bom i żagiel nieco się zsuwał.
Pamiętam, że największym moim zmartwieniem było, żeby nie oberwać bomem w głowę. To było realne zagrożenie - wiatr i przechył były na trzecim miejscu, zaraz po piorunach. Pioruny faktycznie waliły mi nad głową, a ja mokrymi rękoma ogarniałem plączące się liny od fału grota, topenanty i refów. Przypomniała mi się wtedy rycina z podręcznika – Benjamin Franklin z latawcem łapiący pioruny do butelki. Tylko on trzymał za suchy koniec sznurka, a ja za mokry –taka drobna różnica😄.
Od pierwszego uderzenia szkwału do końca burzy minęło może 20 minut. Potem się uspokoiło. Jeszcze przez godzinę, mimo słabego wiatru, płynąłem ostrożnie na trzecim refie. Ale przecież tak asekuracyjnie to nigdy nie dopłynę. Wieje 15–16 węzłów – postawiłem pełne żagle. I tak wyszedłem na pełne morze.
Bardzo się cieszę, że zamówiłem w mojej żaglowni lazy baga. Wcześniej zastanawiałem się, czy to ma sens, ale gdybym go nie miał, to koniecznie musiałbym łapać żagiel reflinkami, żeby nie fruwał. Ale jak to zrobić, jak w kokpicie trudno było ustać, a co dopiero wyjść na pokład? Tak więc mimo, że nie założyłem do niego jeszcze listew usztywniających, to uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Zwinięty żagiel trzymany w kupie linkami lazy jacka, w takiej pogodzie był zbawieniem.
Kierunek – Gotlandia
Farösund – wrota Gotlandii
Ucieczka przed ciszą
Bajdewindem pod Olandię
Na południe
Powrót do domu
Powrót do Górek
Kilka słów na koniec
Podsumowanie rejsu
Sprzęt i jacht
-
Falka spisała się wzorowo – żadnych usterek, pełne zaufanie do jednostki.
-
Samoster wiatrowy działał doskonale – precyzyjny i niezawodny, pracował nieustannie i gdy tylko był wiatr, nigdy nie siadałem za sterem.
-
Żagle zdały egzamin – bez uszczerbku przeszły przez szkwały w pierwszej burzy i dalej pracowały bez zarzutu. Bezdyskusyjna i dostępna w standardzie wysoka jakość wykonania żaglowni Fast Sail mówi sama za siebie. Mogło sie porwać i miało do tego prawo, ale wytrzymało - ani jednej luźnej nitki.
Silnik radził sobie bez problemu, ale koniecznie muszę dorobić linię paliwową, bo dolewanie z kanistra jest zarówno uciążliwe, jak i niebezpieczne. Nie chowałem go do środka i przez cały rejs wisiał na pawęży, jednak wewnątrz przed masztem miałem nawkładane dużo ciężkich gratów - wodę i torbę z narzędziami, które wyrównały obciążenie.
-
Prognoza pogody się sprawdziła i scenariusz z odkręcającym się wiatrem w dużej mierze się powiódł: w odpowiednim momencie udało się złapać wiatr i uciec przed ciszą, choć końcówka pod Helem pokazała, że rzeczywistość wnosi swoje poprawki.Na całej trasie były wiatry raczej słabe, maksymalnie do 20 - 22 węzłów pod Olandią. Było ciepło i bez opadów. Oczywiście poza burzą na początku. Nie wiem, ile wtedy wiało – nie spojrzałem na instrumenty.
Elektronika dawała radę, choć pod Gotlandią zobaczyłem, że na Garminie Cortex (to taki kombajn – radio VHF i AIS w jednym i wiele więcej) świeci czerwona dioda wskazująca problem z anteną. Do tej pory nie wiem, co jest grane - zmienię kabel, wtyczki i zobaczę. Mam nadzieję, że nic się nie upaliło w tej burzy. AIS działał bez problemu cały czas, ale miałem wrażenie, że nie było mnie słychać na radiu, choć ja wszystko słyszałem doskonale.
Nawigacja to OpenCPN na komputerze do planowania trasy przed rejsem, a już w trakcie rejsu na telefonie - używałem po raz pierwszy. Trzeba przywyknąć do mnogości ustawień, ale zdała egzamin. Biorę ją na ocean i uważam, że jest lepsza niż do tej pory używany przeze mnie Navionics.
Rewelacja!!! Gratuluję ☺️
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję :)
UsuńSzacun za pasję i przede wszystkim wytrwałość w dążeniu do celu - trzema mieć dużo odwagi !!!Powodzenia na Atlantyku !!!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za miłe słowa :)
Usuń